Data aktualizacji: 5 marca 2024
Data utworzenia: 23 czerwca 2023
Przeczytasz w 11 min
Przeczytajcie wzruszającą historię o tym, jak wsparcie innych osób może nam pomóc w walce o najważniejsze cele i marzenia. Jakie uczucia towarzyszą procesowi biorstwa komórki jajowej? Czy zdarzają się chwile niepewności lub poważne rozterki? Poznajcie historię pacjentki, która raz za razem odnajdywała siłę i determinację, aby spełnić swoje marzenia.
Nasze starania o trzecie dziecko rozpoczęły się jeszcze w 2015 roku. Byliśmy szczęśliwymi rodzicami, a dwójkę naszych dzieci traktowaliśmy jak największe skarby. Jednak pierwsze dwie ciąże wydarzyły się bardzo dawno temu. Można wręcz powiedzieć, że byłam już matką, zanim tak naprawdę wkroczyłam w dorosłość.
Chcieliśmy teraz wychowywać dziecko w zupełnie innych warunkach – czyli we własnym domu, z poukładanym życiem zawodowym i prywatnym. Wiedzieliśmy, że będziemy w stanie obdarować dziecko uwagą i miłością jak nigdy wcześniej. Do tego dochodził element bardzo prozaiczny – zarówno mi, jak i mężowi bardzo zależało na tym, aby jeszcze raz mieć w domu dzidziusia.
Jednak kolejne miesiące mijały, czas pędził nieubłaganie… a tu nic. Nie mogłam zajść w ciążę pomimo bardzo długich starań. Czułam z tego powodu coraz to większą presję, którą to narzucałam sama na siebie.
W którymś momencie miałam poczucie, że przez 6 lat nie rozmawialiśmy z mężem o niczym innym, niż o kolejnym dziecku. Oczekiwanie na to, czy dostanę miesiączki, czy nie, nadawało rytm całemu mojemu życiu. W przeciągu każdego miesiąca przechodziłam ten sam emocjonalny proces: od niepewnego oczekiwania, przez szaloną radość, jeśli miesiączka opóźniła się, chociaż o jeden dzień, aż po największą rozpacz i rozczarowanie, kiedy to pojawiało się krwawienie.
Wyniki medyczne oboje mieliśmy w porządku. Zawsze dbaliśmy o swoje zdrowie, o odpowiednią aktywność fizyczną, dietę i witaminy. Pierwsze dwie ciąże pojawiły się tak łatwo i naturalnie. Nawet przez chwile nie myślałam, że kiedykolwiek w przyszłości będę zmagać się z niepłodnością.
Tym razem miałam mnóstwo złych myśli. Po prostu czułam, że tym razem może być inaczej, że kolejny raz może się nie udać. Wiedziałam, że czas działa na moją niekorzyść.
W 2017 roku zdecydowaliśmy się na in vitro z wykorzystaniem naszych komórek. Klinika INVICTA była dla nas miejscem pierwszego wyboru. Słyszeliśmy dobre opinie, czytaliśmy sensowne artykuły na stronie, pierwszy kontakt z obsługą klienta był bardzo otwarty i pozytywny. Jestem kobietą z twardym charakterem i nie zawsze łatwo jest mi się dogadać z lekarzami, ale tym razem było idealnie! Nasza Pani doktor w naturalny i ciepły sposób przełamywała formalne granice, jednocześnie dając nam poczucie profesjonalnej opieki.
Niestety, trzy pierwsze próby zapłodnienia zakończyły się niepowodzeniem. Byliśmy naprawdę zdruzgotani i bardzo, bardzo nieszczęśliwi. Ale w końcu… stało się! W kolejnym cyklu zdecydowaliśmy się na badanie genetyczne zarodków PGT. Udało się uzyskać jeden męski zarodek, a po przebadaniu okazało się, że jest on zdrowy! Podeszliśmy do podania zarodka na sztucznym cyklu. Jednak nasza radość znowu nie trwała długo. Zarodek po prostu się nie przyjął…
Zrobiliśmy sobie przerwę na kolejne trzy miesiące. Dni zlewały mi się ze sobą, czułam, jakby ktoś pozbawił mnie celu. Czasami miałam wręcz problem z przygotowaniem śniadania albo umyciem zębów. Emocjonalna bliskość i wsparcie Marcina, mojego męża, były w tym czasie dla mnie po prostu nieocenione. Zachowywał się tak, jakby wiedział coś więcej. Jakby był pewien, że jesteśmy na pewnym etapie przejściowym, ale za chwilę wszystko się ułoży.
I nagle stało się! Ku mojemu zaskoczeniu udało mi się zajść w ciążę naturalnie!
To było dla mnie jak prawdziwy cud, a ze szczęścia nie potrafiłam powstrzymać emocji. Pamiętam ten szalony czas, w którym na zmianę śmiałam się z radości, a potem wręcz płakałam z ulgi. Jednak ten stan prawdziwego uniesienia znowu nie trwał zbyt długo. Poroniłam, będąc zaledwie w drugim miesiącu.
Nie wiem, w jaki sposób to się stało. Może organizm był już po prostu zmęczony… sama nie wiem, naprawdę. Pamiętam tylko to straszne uczucie, które towarzyszyły poronieniu. Tę bezdenną, porażającą bezsilność, która sprawia, że człowiek nie jest w stanie nawet wstać rano z łóżka.
Jednak dzięki mojemu mężowi “pozbierałam się” zaskakująco szybko. Postanowiliśmy jeszcze raz udać się do Kliniki.
Po kolejnych badaniach już znaliśmy odpowiedź: największe szanse daje nam in vitro z komórką dawczyni. To był szalony czas, niewiele z niego pamiętam… tylko tyle, że to była młoda dziewczyna. Kiedy to wspominam mam tylko jakieś pojedyncze sytuacje, tyle było wtedy emocji. Teraz z mężem często śmiejemy się z niektórych moich reakcji.
Kiedy Pani doktor oznajmiła nam w swoim gabinecie, że in vitro z komórką jajową od anonimowej dawczyni będzie dla nas najlepszą opcją, to powiedziałam: “Mam tylko nadzieję, że dawczyni nie będzie miała dużego i krzywego nosa.”
Na szczęście Pani doktor tylko się zaśmiała i w spokojny sposób przedstawiła mi szczegóły kwalifikacji dawczyń.
Tym razem wszystko przebiegło błyskawicznie. Zdecydowaliśmy się na procedurę w naturalnym cyklu, potem liczne badania, monitorowanie hormonów… i już! Ciąża potwierdzona! Czułam się znakomicie, praktycznie unosiłam się nad ziemią… ale gdy emocje opadły, to pojawiło się pytanie: co jeśli nie pokocham tego dziecka, tak mocno jakbym chciała?
Popadłam z jednej skrajności w drugą. Robiłam sobie wyrzuty, wciąż zadawałam te same pytania: co ja najlepszego zrobiłam? Co, jeśli skrzywdzę tę malutką istotę? Czy będę dla niej dobrą matką? Znowu zadręczałam nie tylko siebie, ale również męża.
Przez kolejne 1,5 miesiąca nie było w mojej głowie jednej pozytywnej myśli. Cały czas się bałam… tak naprawdę swoich własnych emocji. Czy pokocham to dziecko? Czy nie zniszczę mu życia? To już nie były wątpliwości i ciemne myśli, ale już prawdziwa depresja. Na Boże Narodzenie przyjechała do nas cała rodzina, jednak ja nie potrafiłam nawet się uśmiechnąć.
Myślałam wtedy o moich dzieciach, które już mam. Helenka i Marek, dwa małe szkraby. Zawsze uśmiechnięte, zawsze wesołe. Po moim mężu: pełne energii. Po mnie: zadziorne i asertywne. Zastanawiałam się co będzie z kolejnym dzieckiem. Czy będzie podobne do mnie? Z wyglądu? Z charakteru?
Szukałam odpowiedzi w internecie. Potrafiłam godzinami wpisywać w wyszukiwarkę zapytania w stylu: jak pokochać dziecko? Czy pokocham swoje dziecko? Jak być dobrą mamą? Takich odpowiedzi szuka wiele kobiet… jednak znaleźć sensowne rozwiązanie tych dylematów po prostu nie sposób.
Rozpoczęłam współpracę z zaprzyjaźnionym terapeutą. Potrzebowałam jakoś przejąć kontrolę nad swoimi emocjami, jakoś spróbować to poukładać.
Przełomem było dla mnie trzecie spotkanie. Rozmawialiśmy wtedy o całej naszej historii leczenia. O wszystkich tych staraniach, o ostatnich 7 latach mojego życia. Przez tyle czasu czekałam na dziecko, planowałam dla niego miejsce w domu, wybierałam ubranka, tłumaczyłam Marcinowi, na jaki kolor należy pomalować ściany w pokoju dziecięcym i tak dalej.
Psycholog powiedział do mnie: Niepewności odczuwa Pani od niecałych dwóch miesięcy. Wcześniej przez 7 lat była Pani skupiona wyłącznie na osiągnięciu celu, więc teraz, gdy już się udało… to po prostu nie wie Pani co z tym wszystkim zrobić
Wtedy dotarło do mnie, jak wiele już przecierpiałam. Te wszystkie badania, plany, konsultacje, leki i zabiegi… ten kolosalny wysiłek.
Siedem lat porównane do dwóch miesięcy… to naprawdę zmienia perspektywę.
Poczułam, że mam prawo cieszyć się z tego, że w końcu nam się udało. Że muszę być silna dla siebie, dla męża, dla dzieci, które już mam i dla tego kolejnego. Że mogę być dla niego lub dla niej dobrą matką – tak jak zawsze chciałam i planowałam.
Teraz z perspektywy czasu myślę, że ten proces jest dla psychiki bardzo naturalny. Ta niepewność, ten strach przed niewiadomym… tak po prostu może być. Najważniejsze, żeby nie zostawać z tymi myślami samej, nie bać się porozmawiać z bliskimi, mężem, ze specjalistą… to naprawdę pozwala spojrzeć na to wszystko… po prostu inaczej.
Niedługo później wyjechaliśmy z Marcinem i dziećmi na dwutygodniowe wakacje. Odpoczęliśmy, pobawiliśmy się, budowaliśmy więź. Po wszystkim poszłam na kolejne badanie prenatalne – wszystko było w porządku. Kiedy oglądałam dzidzię na usg, to totalnie zapomniałam o tym całym procesie starań oraz zmagań z emocjami. Negatywne myśli mnie opuściły. Czułam, że jestem gotowa.
Nasza najmłodsza córeczka jest wspaniała. Przemądra, wesoła i bardzo przytulaśna. Czujemy, że kochamy się nawzajem całym sercem. To naprawdę niesamowite, na co pozwala współczesna medycyna. Córeczka jest taka podobna do mojego męża, że jest to aż niewiarygodne!
To, że możemy dać życie nowej istocie, a potem pokochać ją i prowadzić przez życie… to jest po prostu nie do opowiedzenia.
Teraz wiemy już, że chcemy mieć kolejne dziecko. Jeśli i tym razem będą problemy z naturalnym poczęciem, to na pewno nie będziemy się tym martwić – po prostu jeszcze raz przyjedziemy do INVICTY.
Sama świadomość, że córeczka jest z nami, że my kochamy ją, a ona nas… to rozwiewa wszelkie wątpliwości. Na sam koniec jest petarda miłość.
Historia prawdziwa z roku 2022, imiona zostały zmienione na prośbę pacjentów.